piątek, 13 grudnia 2013

Małe, domowe SPA dla moich stóp (i wcale nie chodzi o "magiczne" skarpetki)!

Cześć dziewczyny!

     Zima jest zdecydowanie jednym z najbardziej znienawidzonych okresów przez moje stopy. Muszą przez cały dzień kisić się w topornych, zimowych butach, a po powrocie do domu nie mogą polatać sobie na boso, ponieważ jest za zimno i ciągle muszą siedzieć w kapciach. Postanowiłam więc zafundować im odrobinę przyjemności, poprzez domowe SPA.


     I pomimo, że ostatnio w blogosferze głośno zrobiło się o "magicznych" skarpetkach złuszczających, ja postawiłam na staroświeckie metody czyli: namoczenie, wypeelingowanie, nakremowanie. A w zadaniu pomagały mi:

     Balea rozgrzewająca sól do kąpieli stóp, na saszetce jest napisane, iż można podzielić ją na dwie kąpiele, jednak tego nie zrobiłam i wrzuciłam wszystko na raz. Sól ma żółty kolor i w takim kolorze barwi też wodę, pachnie cytrusowo z nutką świątecznych przypraw (przynajmniej mi się ten zapach tak skojarzył). Rozgrzewający efekt poczułam jednak dopiero po wyjęciu stóp z miski (uczucie jakby posmarować stopy rozgrzewającą maścią) i utrzymał się on około 15min od zakończenia kąpieli.

     Yves Rocher peeling do stóp z lawendą i drobinkami pumeksu uważam za na prawdę dobry produkt. Bardzo fajnie zdziera niechciane skórki i poradzi sobie nawet z tymi twardymi na pięcie (jednak chcę zaznaczyć, iż moje stopy wyjątkowo problematyczne nie są). Do tego bardzo ładnie pachnie lawendą. Jedyna jego wada to wydajność, tubka starcza na około 6/7 użyć. Do tego kosztuje 20zł, więc dla niektórych może być to trochę za dużo. Jednak ja polecam czekać na promocje, których i Yves Rocher wiele!

     Balea krem do stóp z mocznikiem czytałam o nim wiele dobrego na wizażu i dlatego wpadł mi do koszyka. Nie jest zły, wykonuje swoje zadanie, czyli nawilża, jednak tylko przy jego regularnym stosowaniu. Do tego po otwarciu unosi się dość mocny alkoholowy zapach, który jednak znika po wsmarowaniu i zostawia nas z dość słodką, migdałową wonią.

     Po tych wszystkich zabiegach nie pozostało mi nic jak nałożyć puchate skarpetki i wskoczyć pod kołderkę z gorącą herbatą i dobrą książką!


     A Wy jak dbacie o swoje stopy? Wolicie tradycyjne metody, czy raczej stawiacie na nowości na rynku takie jak np. skarpetki złuszczające?

Pozdrawiam,
Asia.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Lakier na wtorek #4: Revlon 935 Rich.

Cześć dziewczyny!

     W ostatniej serii LNW pisałam, iż ostatnio ciągnie mnie do kremowych lakierów, co jest dla mnie totalną nowością. Jednak wszystko wróciło do normy, gdy w Hebe zobaczyłam ten lakier! Uwielbiam błyskotki, a ta moim zdaniem idealnie oddaje klimat długich i ciemnych wieczorów z szarymi porankami. Mowa o szarym brokacie od Revlon o nazwie Rich i numerku 935.


     Jest to po prostu bardzo (podkreślam BARDZO) drobny szaro-srebrny brokat. Ot niby taki prosty, jednak zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia! Uważam, iż jest idealny na tą porę roku, przez to, iż nie jest to typowe srebro, a raczej ciemna szarość (jak wczesne jesienno-zimowe poranki i wieczory).


     Maluje się bezproblemowo, chociaż przy pierwszej warstwie pojawiają się niewielkie smugi, które jednak całkowicie znikają przy drugiej. Tyle również wystarczy do pełnego krycia.


     O dziwo przy takiej ilości brokatu nie ma problemu ze zmywaniem, schodzi prawie tak łatwo jak kremowe emalie.








     Ja jestem w nim absolutnie zakochana! Jak znudzi mi się na całych paznokciach, jestem pewna, że będzie pasował do mnóstwa lakierów, do noszenia na palcu serdecznym. Na 100% jest to przyszły stały bywalec na moich dłoniach! A co Wy o nim myślicie? Lubicie lakiery od Revlon? Koniecznie napiszcie w komentarzach!

Pozdrawiam,
Asia.


piątek, 29 listopada 2013

Wielki zawód, czyli krótko o Bayby Lips do Maybelline.

Cześć dziewczyny!

     Od niedawna w polskich drogeriach można dostać sławne balsamy do ust Bayby Lips. Na amerykańskich blogach i vlogach mówi się o nich w samych superlatywach, to nawet za mało, dziewczyny praktycznie piszą peany pochwalne na ich temat. Z tego powodu byłam bardzo podekscytowana pojawieniem się ich w Polsce, no i oczywiście moje oczekiwania były bardzo wysokie. Niestety bardzo się zawiodłam. Dlaczego? O tym niżej.


O produkcie od producenta:
     Ochronna, bogata formuła Baby Lips zapewnia nawilżenie ust przez 8 godzin i widocznie je odnawia. Baby Lips występuje w 6 odmianach: 3 z nich są transparentne i mają filtr SPF 20, a kolejne 3 dodatkowo pozostawiają na ustach subtelny kolor. Usta są widocznie zregenerowane, bardziej miękkie, nawilżone i lepiej wyglądają.

     Ja skusiłam się na jeden transparenty (INTENSE CARE) i jeden kolorowy (CHERRY ME). Liczyłam na porządne nawilżenie ust i subtelny kolor bez potrzeby użycia lusterka przy nakładaniu go na usta. Niestety nic z tych rzeczy.
     Zacznę może od bezbarwnego balsamu o obiecującej nazwie INTENSE CARE. Pomadka pachnie bardzo ładnie, słodko, trochę przypomina mi Tisane (niestety tylko zapachem). Jest bezbarwna i gładko sunie po ustach. Na tym pozytywy się kończą. Produkt znika z ust w błyskawicznym tempie, już po około 30min muszę aplikować ją znowu. Rozumiem, po jedzeniu, ale ona znika z ust nawet jak siedzę przed komputerem i z nikim nie rozmawiam. Nie mam pojęcia, skąd producent wymyślił 8 godzin?! Może nie byłabym taka zła, gdyby chociaż po zniknięciu balsamu z naszych ust, pozostawiał je miękkie i nawilżone. Usta pomimo stosowania produkty są w takim samym stanie w jakim były przed. Równie dobrze mogłabym go nie nakładać.
     CHERRY ME niczym nie różni się w działaniu od swojego bezbarwnego brata. Do tego przy jego aplikacji konieczne jest lusterko, inaczej możemy skończyć z ustami klauna i mnóstwem dziwnych spojrzeń w naszym kierunku. Jedyny plus to jego przepiękny, soczysty wiśniowy zapach.


     Niestety przy używaniu tych produktów przeżyłam wielki zawód, a moje usta ciągle są w bardzo złym stanie. A wy miałyście już na swoich ustach Baby Lips? Jakie są wasze wrażenia? Jestem bardzo ciekawa, czy tylko ja się na nich zawiodłam.

Pozdrawiam,
Asia. 

piątek, 22 listopada 2013

W malinowym chruśniaku... z The Body Shop.

Cześć dziewczyny!

     Balsamy z TBS są mi zupełnie obce. Z tego co pamiętam, miałam jeden, chyba grejpfrutowy, ale to było już tak dawno temu, że nie mogę o nim nic powiedzieć, poza tym, że ładnie pachniał. Odstraszała mnie głównie cena, ponieważ 80zł za 200ml balsamu, to dla mnie lekka przesada. Jednak jakiś miesiąc temu w berlińskim TBS trafiłam na wyprzedaż i limitowane zapachy na lato, można było dostać już za 10 euro. Pomimo, że to dla mnie, biednej studentki i tak dużo, to jednak po odkręceniu wieczka i powąchaniu jego zawartości, musiał być mój! I do tego jeszcze to przepiękne opakowanie z soczystą malinką na wieczku... A o czym mowa? O malinowym maśle do ciała.


     Po pierwsze zapach! Już po chwili od odkręcenia wieczka dociera do mnie jego przepiękny, intensywny, naturalny(!), trochę kwaśny malinowy zapach. Przypomina mi on bardzo (zapach) sok malinowy mojej mamy, więc od razu ma myśl przywodzi miłe wspomnienia. Po wsmarowaniu w ciało, traci na intensywności, jednak ciągle można go wyczuć na skórze przez cały dzień.


     Po drugie konsystencja! Ze względu na to, iż na pierwszych miejscach w składzie znajduje się masło kakaowe i shea, balsam w słoiku jest dość twardy (i na zdjęciach przypomina mi budyń malinowy, czy tylko ja to widzę?), jednak w kontakcie z ciałem, rozgrzewa się i topi, przez co bez problemów daje się wmasować. Wchłania się dość szybko, jak na tak dobrze nawilżający produkt i już po kilku chwilach od aplikacji można spokojnie się ubierać.


     Po trzecie działanie! Nie mam wyjątkowo suchej skóry, ale w zimie moje nogi wymagają szczególnej uwagi, ponieważ lubią się łuszczyć. To masło zwalczyło mój problem całkowicie. Smaruję się nim mniej więcej, co trzeci dzień i to mi w zupełności wystarcza, by nie towarzyszyło mi uczucie ściągnięcia i suchości. 


     Podsumowując jestem bardzo zadowolona z tego zakupu, jednak ciągle nie zmieniłam zdania, iż 80zł za masło do ciała to trochę za dużo. Myślę, że na pewno wypróbuję inne wersje zapachowe, jednak poczekam na kolenją promocję.

     A Wy miałyście już do czynienia z masłami do ciała z The Body Shop? Uważacie, że są warte swojej ceny? Czekam na Wasze opinie!

Pozdrawiam,
Asia.


piątek, 15 listopada 2013

Dlaczego suchy szampon Batiste XXL volume mnie nie urzekł?

Cześć dziewczyny!

     Już bardzo dawno nie pojawił się na moim blogu żaden włosowy temat. Powodów jest kilka, ale głównym jest to, iż w mojej pielęgnacji już od dawna nic się nie zmieniło i myślę, że nie ma sensu odgrzewać starych kotletów, tylko po to, żeby napisać notkę. Moje włosy dotarły do pewnej granicy, której nie mogę przeskoczyć i zmienia się jedynie ich długość. Jednak, jak wiadomo, zaczął się rok akademicki i tym samym wieczny brak czasu. Zainwestowałam więc, w wychwalany na prawie każdym blogu suchy szampon od marki Batiste, którą od niedawna można dostać w Hebe. Po tytule, wiecie już pewnie, że nie przypadł mi do gustu. jesteście ciekawe dlaczego? Zapraszam do lektury!


     Wybrałam wersję dodającą objętości, ponieważ moje włosy są dość cienkie, więc ta cecha jest zawsze mile widziana. Do tego miałam kiedyś suchy szampon z Balea, po którego użyciu miałam na głowie prawdziwy efekt push up (nie polubiłam się z nim jednak, ponieważ bardzo wysuszył mi skalp) i liczyłam na podobne efekty podczas używania produktu Batiste.
     Zacznę od dobrych stron tego produktu. Uwielbiam jego waniliowo-jogutrowy zapach, który utrzymuje się na włosach cały dzień i jest na tyle intensywny, że koleżanki pytają mnie jakich perfum używam. Jednak może być to wada, dla osób, którym ten zapach nie przypadnie do gustu. Również nie mogę przyczepić się do atomizera, który działa na prawdę dobrze. Do tego produkt nie bieli włosów tak mocno, jak robiły to szampony innych marek. Niestety moim zdaniem, na tym pozytywy się kończą.

     Jednak moje rozczarowanie tym produktem, może wynikać z niedoinformowania, przed jego zakupem. Mianowicie dopiero po pierwszym użyciu zauważyłam, iż na opakowaniu napisano, iż jest to suchy szampon z dodatkiem lakieru do włosów! Gdybym wiedziała o tym wcześniej, na pewno bym się na niego nie zdecydowała. Po jego użyciu, tylko upewniłam się w tym przekonaniu.


     Aplikacja przebiega bardzo przyjemnie do czasu masowania wyczesywania produktu. Już wkładając palce między kosmyki można wyczuć lepkość, podobną do lepkości lakieru do włosów. Włosy są bardzo tępe, prawie w ogóle nie dają się rozczesać i układają się dokładnie w takim kierunku, w jakim poruszam moim TT. Jeżeli wyczesuję w górę, nadaje niesamowitej objętości, jeżeli pociągnę szczotką w dół, włosy są ulizane. Zachowują się dokładnie tak jak po użyciu lakieru, a przecież nie oto mi chodziło! Po męczarniach związanych z wyczesywaniem i w końcu ułożeniem, włosy wyglądają świeżo, jednak ja wcale tego nie czuję i ciągle mam ochotę nałożyć czapkę i najlepiej nie wychodzić z domu. To uczucie nie towarzyszyło mi przy suchych szamponach innych marek.



     A Wy miałyście do czynienia z tym szamponem? Sprawdził się u Was? Ja koniecznie muszę wypróbować inne wersje od Batiste, może będą spisywać się lepiej, które byście poleciły? Czekam na wasze opinie!


Pozdrawiam,
Asia.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Lakier na wtorek #3: essie Cashmere Bathrobe.

Cześć dziewczyny!

     Kolejny wtorek i kolejny lakier. Dzisiaj prezentuje mojego faworyta z kostki essie na jesień 2013, o której pisałam tu KLIK. A mowa o zielonkawym szaraczku z mnóstwem delikatnych, srebrnych drobinek o nazwie Cashmere Bathrobe.


     Od zawsze uwielbiam brokaty na paznokciach, jednak tej jesienni ciągnie mnie również do emalii bez drobinek. Ten lakier jest więc ideałem, ponieważ podsiada glitter (w buteleczce jest go nawet dość sporo, patrz zdjęcie), jednak jest on prawie niezauważalny po nałożeniu.


     Lubię w nim także to, iż ma zielone i niebieskie tony. Nie jest dzięki nim tylko banalnym połączeniem szarości ze srebrem i staje się wielowymiarowy.


     Do pełnego krycia potrzebowałam standardowo dwóch warstw, które nakładały się równie przyjemnie jak w przypadku innych essie. Co ciekawe, pomimo brokatu nie mam problemów z jego zmywaniem, schodzi jak zwykły lakier.






Zdecydowanie gości on najczęściej z całej czwórki na moich paznokciach i wydaje mi się, że ciągle ciągnie mnie jednak do glitterów. A Wy wolicie kremowe lakiery czy raczej te z brokatem lub innymi udziwnieniami (np. matowe itp.)? A co myślicie o Cashmere Bathrobe? Jestem ciekawa Waszych opinii!

Pozdrawiam,
Asia.

piątek, 8 listopada 2013

Baikal Herbals Krem do twarzy na noc, odmładzający, regenerujący.

Cześć dziewczyny!

     Z góry przepraszam za ponad tygodniową nieobecność, ale miałam wyjątkowo dużo do zrobienia i jakoś zabrakło mi czasu i po części też siły na nowe notki. Dzisiaj przychodzę do was z recenzją kremu na noc od Baikal Herbals, którego używam regularnie już od ponad 2 miesięcy i wydaje mi się, iż już wyrobiłam sobie o nim opinie.


Co mówi o tym kremie producent?

     Pobudza regenerację komórek skóry, zapobiegając powstawaniu zmarszczek i zmniejszając istniejące. Intensywnie nawilża. Dzięki roślinnym składnikom aktywnym zmarszczki ulegają spłyceniu, skóra wygładza się, poprawia się napięcie skóry i jej koloryt.


Obiecane jest dość sporo. 

Skład:

     A jakie roślinne składniki w nim znajdziemy? Między innymi:
Różeniec górski  (Rhodiola Rosea Root Extract), organiczny ekstrakt z żeń–szenia (Organic Panax Ginseng Extract), organiczny olej z kiełków pszenicy (Organic Triticum Vulgare Germ Oil) i masło shea (Butyrospermum  Parkii Butter).


Bardzo przyjemny skład z wyżej wymienionymi składnikami na pierwszych miejscach.

Opakowanie:

     Produkt przychodzi do nas w plastikowej buteleczce z pompką i teksturowym kartoniku (widoczny na pierwszym zdjeciu). Dozownik działa bez zarzutu, aplikując odpowiednią ilość kremu. Uważam, że kosmetyki z tego typu aplikatorem powinny być dużo częściej dostępne ze względów higienicznych i wygody użytkowania.


     Jedyne, co mi nie odpowiada, to butelka z białego, nieprzezroczystego plastiku, który ni jak nie pozwala mi zobaczyć jak ilość produktu, znajduje się jeszcze w środku.

Aplikacja i działanie:

     Krem ma biały kolor i nie jest gęsty, dzięki czemu już niewielka jego ilość (u mnie to dwie pompki), wystarcza na posmarowanie twarzy z szyją i dekoltem. Zauważyłam również, iż im lepiej nawilżona jest moja cera tym mniej produkty potrzebuję. Pachnie bardzo deliktanie  Wchłania się szybko, ale nie ekspresowo.

    A teraz najważniejsze, czyli jak sprawdził się na mojej budzi i czy spełniły się obietnice producenta? Oczywiście nie mogłam sprawdzić jego działania, jeżeli chodzi o zmarszczki, ponieważ moja cera jest jeszcze trochę za młoda. Mam cerę normalną/suchą i kupiłam go z myślą o nawilżeniu i dostarczeniu mojej twarzy trochę ciekawszych roślinnych składników. Myślę, że w tej roli sprawdził się bardzo dobrze, już po tygodniu używania ewidentnie poczułam różnicę w nawilżeniu, a rano nie budziłam się z uczuciem "tłustej" twarzy jak miało to miejsce podczas używania drogeryjnych nawilżających kremów na noc. Jednak nawilżenie było jedynym efektem, który zauważyłam. Bardzo liczyłam na lepsze napięcie skóry, a w szczególności na poprawienie jej kolorytu (jak z resztą obiecuje producent), czego niestety nie odnotowałam.

Czy kupię go ponownie?

     Krem kosztował około 30zł i już wiem, iż nie zamówię go ponownie, ponieważ jedyne co ma on do zaoferowania to nawilżenie, a ja wymagam czegoś więcej.
Nie jest zły, ale jednak czegoś mu brakuje.

     A wy miałyście już styczność z tym kremem? Jaka jest Wasza opinia? Jakie kremy na noc polecacie? Jestem ciekawa Waszych propozycji, które na pewno wypróbuję jaka tylko wykończę ten krem.


Pozdrawiam,
Asia.

wtorek, 29 października 2013

Lakier na wtorek #2: Essie For the Twill of it.

Cześć dziewczyny!

     Dzisiaj kolejny post z wtorkowej serii, w której pokazuje Wam lakiery, które moim zdaniem, wpasowują się w dany klimat. Ciągle pozostajemy w tych samych klimatach, a mianowicie przy jesiennej kolekcji essie. Tym razem na tapetę idzie imiennik całej kolekcji, a dokładniej mówiąc essie For the Twill of it.



     Jest to lakier z serii tych benzynowych lub jak kto woli kameleonów, pod różnymi kątami zmienia swoją barwę z zielonej szarości przez róż do fioletu. Według mnie idealnie dopasowuje się do tegorocznej jesienni, która jak wiadomo, jest bardzo zmienna, w słońcu dzięki fioletowi nadaje pazurkom trochę weselszego wygldądu, a w ponure dni przez szarość wygląda równie ponuro.


     O dziwo malowanie i zmywanie przebiega bez większych problemów, nie spodziewałam się tego po lakierze o takim wykończeniu. Niestety trzeba nałożyć potem top coat, ponieważ lakier sam w sobie słabo się błyszczy.


     Mając go na paznokciach nie mogę oderwać od nich wzroku. Uwielbiam przyglądać się jak jego kolory zmieniają się przy obracaniu dłonią i cały czas próbuję znaleźć granicę pomiędzy jednym kolorem a drugim.




     Nie było łatwo uchwycić jego prawdzie oblicze aparatem, w rzeczywistości jest on dużo bardziej szary z filetowymi tonami. Jednak mam nadzieję, że chociaż w minimalnym stopniu przybliżyłam Wam jego wielobarwność. Wydaje mi się, że zakochać się w nim można dopiero posiadając go na własnych paznokciach. A wy co o nim myślicie? Macie podobny lakier w swoich zbiorach? Jestem ciekawa Waszego zdania!

Pozdrawiam,
Asia.

piątek, 25 października 2013

Moje ostatnie odkrycie: kremowe olejki (?!) do mycia z Balea, o niesamowitych zapachach.

Cześć dziewczyny!

     Muszę Wam napisać o produktach do mycia, który ostatnio podbiły moje serce no i prysznic. A dokładniej mówiąc, o kremowych olejkach pod prysznic z Balea. Jak wiadomo można dostać je w niemieckich DM i kilku sklepach online, które sprzedają niemieckie kosmetyki. Za butelkę musimy zapłacić 0,95 euro. Dostępne są w trzech wersjach zapachowych: słodka pomarańcz i limetka, olejek z pestek winogrona i pistacje, olejek z pestek maruli i mleczne proteiny. Ja skusiłam się na dwa ostatnie, które prezentują się tak:


     Zapakowane są w poręczne butelki z dość grubego plastiku, który niestety utrudnia wydobywanie produktu, trzeba się trochę namęczyć, żeby coś z nich wydobyć, szczególnie pod koniec.

Kremowy olejek?!
     Ano tak! Te cudeńka są niesamowicie kremowe i gęste. Są nawet bardziej gęste od niektórych balsamów do ciała, z którymi miałam do czynienia. Jednak nie wpływa to w żadnym stopniu na komfort ich używania, nie ma problemów z namydlaniem i zmywaniem. Ale dlaczego olejek?! Ze względu na skład, gdzie w obu posiadanych przeze mnie wersjach, już na TRZECIM miejscu w składzie znajdziemy olej sojowy!


    Moje problemy z wysuszoną skórą po myciu skończyły się, właśnie dzięki tym kremowym olejkom. Oczywiście nie uratują one przesuszonej skóry, ale pomogą w utrzymaniu nawilżenia tej normalniej. Do tego jak one pachną! Obydwa pachną bardzo podobnie (jednak nie identycznie, pistacjowy ma lekką cytrusową nutę) i bardzo przypominają mi masło do ciała z TBS o zapachu masła Shea, a że jestem wielką fanką tego zapachu, to oczywiście nie mogłam nie włożyć cudeniek z Balea do koszyka, jak tylko je powąchałam!


    Jeżeli będziecie miały okazję, to koniecznie wypróbujcie! Słyszałyście już o tych kremowych olejkach? Znacie jakieś inne nawilżające produkty pod prysznic? Czy tak jak ja jesteście fankami zapachu masła Shea z TBS? Koniecznie napiszcie w komentarzach!

Pozdrawiam,
Asia.

wtorek, 22 października 2013

Lakier na wtorek: Essie The Lace is on.

Cześć dziewczyny!

     Tak jak zapowiadałam w ostatnim poście, zaczynam lakierową serię wpisów. Co wtorek na łamach bloga będę pokazywała Wam nowy lakier, który moim zdaniem idealnie pasuje do danego klimatu, sezonu czy święta. Tak więc zaczynamy!


     Na pierwszy ognień idzie essie z kolekcji na jesień 2013 o nazwie The Lace is on. Moim zdaniem cała ta kolekcja idealnie wpisuje się w klimat jesieni. Znaleźć w niej możemy trochę szaro burych barw i kilka elektryzujących odcieni.


     Takim elektryzującym odcieniem jest właśnie The Lace is on. Jest to metaliczna fuksja z ciemniejszymi fioletowymi tonami, która prezentuje się na paznokciach niezwykle ekstrawagancko, a jednocześnie elegancko.


     Aplikacja, jak zazwyczaj u essie, przebiega bezproblemowo i już po 2 warstwach otrzymujemy pełne krycie. Również ze zmywaniem nie ma najmniejszego problemu, lakier schodzi szybko i nie barwi skórek i paznokci.


     Najbardziej w The Lace is on podoba mi się jego wielowymiarowość. Z każdej strony i pod różnym światłem wygląda on troszeczkę inaczej. Od ciemnego fioletu po jaskrawy róż.




     Mam nadzieję, że udało mi się ukazać na zdjęciach choć trochę jego wielobarwność. Oczarował Was The Lace is on w takim samym jak i mnie? Czy uważacie, iż nie jest to odcień odpowiedni na jesień? Na ten temat czytałam już wiele opinii, jaka jest Wasza?

Pozdrawiam,
Asia.

piątek, 18 października 2013

Essie For the Twill of it jesień 2013 kostka z miniaturkami.

Cześć dziewczyny!

     Ostatnio szperając w moim zbiorze lakierów odkryłam, iż brakuje mi odcieni typowo jesiennych, oczywiście następnego dnia wybrałam się na zakupy i do koszyka wpadła kostka z najnowszej jesiennej kolekcji essie For the Twill of it. Przy okazji chciałabym polecić sklep kajuba.pl, gdzie w bardzo przystępnych cenach dostaniemy lakiery Essie z profesjonalnej kolekcji i inne kosmetyki w okazyjnych cenach. Ja za swoją kostkę zapłaciłam 35zł, gdzie ceny na allegro zaczynają się od 40zł.


W zestawie znajdziemy cztery z sześciu dostępnych kolorów:

Tytułowy metalik For the Twill of it, jest to stalowa szarość ze zmieniającym się odcieniem fioletu/niebieskości/zieloności w zależności pod jakim kątem na niego patrzymy:


Vested interest to zielona, kremowa szarość, bez żadnych udziwnień:


Szarość z domieszką niebieskiego i mnóstwem srebrnych drobinek o nazwie Cashmere bathrobe:


I ostatni The Lace is on metaliczny fiolet z delikatnymi drobinkami:



     Na jesień jestem w pełni przygotowana i od następnej notki zaczynam swatchowanie razem z nowym wtorkowym projektem! Od następnego wtorku zaczynam Projekt Lakier na Wtorek, co tydzień inny lakier na moich paznokciach, jednak nie będą to przypadkowe kolory. Pokazywać będę moich ulubieńców na dany sezon lub święto. Mam nadzieję, że Wam się spodoba! A Wy macie swoje typy lakierów na jesień? Miałyście już styczność z tą kolekcją? A faworyta? Koniecznie napiszcie w komentarzach!

Pozdrawiam,
Asia.

piątek, 11 października 2013

Mój pierwszy peeling enzymatyczny: ORGANIC SHOP Morela i Mango.

Cześć dziewczyny!

     Jeszcze o tym Wam nie pisałam, ale moja cera ma tendencje do pękających naczynek, szczególnie w okolicach ust i nosa. Z tego powodu musiałam odstawić peelingi mechaniczne i poszukać czegoś w zamian. Tak się zdarzyło, że akurat w sklepie Skarby Syberii mieli promocję -30% i jeszcze dzień darmowej przesyłki, więc nie mogłam się nie skusić na małe zakupy (robiłam je jakieś 3 miesiące temu, więc wątpię, że promocja jeszcze trwa, ale szukajcie podobnych informacji na ich facbooku, gdzie co jakiś czas pojawiają się nowe promocje i konkursy!). Do koszyka wpadł między innymi peeling enzymatyczny z ORGANIC SHOP Morela i Mango. Czy polubiłam się z tym produktem? Zapraszam do lektury!


     Peeling przychodzi do nas w tubce o pojemności 75ml z otworem z zaklejonym sreberkiem, więc mamy pewność, że nikt wcześniej nam tam nie szperał. Produkt ma postać gęstego kremu, który wyjątkowo łatwo rozprowadza się po twarzy, tworząc cienką warstwę. Jest bardzo wydajny, na jeden raz potrzebuję porcji wielkości orzecha laskowego, więc duża tubka starczy mi na baaardzo długo, przy stosowaniu go raz w tygodniu.


     Stosuję go według zaleceń producenta, nanoszę go na oczyszczoną cerę i pozostawiam na około 10min, po czym spłukuję. Już przy aplikacji wyczuć można cudowny zapach tego peelingu, który przenosi mnie do dzieciństwa i przypomina brzoskwiniową Mambę! Nie jest on jednak na tyle intensywny, by irytował podczas trzymania go na twarzy. Do tego skład wygląda równie przyjemnie:


     Jednak to jego działanie zaskoczyło mnie najbardziej! Moja skóra przy regularnym używaniu tego peelingu (raz w tygodniu) jest wygładzona, rozpromieniona, a wszystkie suche skórki zniknęły! Po spłukaniu czuję świeżość i gładkość, a myślałam, że to nie jest możliwe bez porządnego tarcia. Bałam się również szczypania i zaczerwienienia, jednak nic takiego się nie wydarzyło, nawet jak zdarzyło mi się potrzymać go na twarzy 20min. Moja cera nigdy nie wyglądała tak dobrze po peelingach mechanicznych!


     Jest to mój pierwszy peeling enzymatyczny, ale już mam ochotę na więcej! Czytałam, że ten należy raczej do delikatniejszych, więc jestem bardzo ciekawa peelingów enzymatycznych, które trzeba rozrabiać w wodą z ZSK lub BU. Miałyście już z nim do czynienia? Jaki peeling enzymatyczny polecacie? Jestem bardzo ciekawa Waszych ulubieńców!

Pozdrawiam,
Asia.